czwartek, 31 lipca 2014

Rozdział LXXIII

LXXIII


Zaparkował pod niewielką kamienicą nieopodal centrum miasta i wysiadł z samochodu. Bardzo rzadko jeździł sam na takich długich dystansach, do tego jechał nie sowim samochodem, bo tego pozbył się tuż przed wyjazdem do Francji. Czuł się, więc jak wypruty z całej energii. Przeciągnął się i przetarł dłonią zmęczone oczy. Ostatni raz był w Berlinie... jakieś 2 miesiące temu i jego wizyta tutaj zdecydowanie nie skończyła się za dobrze... Przeszedł przez ulicę i wszedł do pierwszego lepszego lokalu. Poprosił kawę na wynos... Kilka minut czekał, opierając się o ladę. Wyglądał przez okno na rynek, przyglądał się spacerującym ludziom... Nie było tu ich zbyt wiele, w końcu zimno panujące na dworze zdecydowanie nie zachęcało do spacerów. Następnie odebrał swoją kawę i wolnym krokiem opuścił bar i udał się w prawą stronę. Za jakieś... spojrzał na zegarek, który cicho odmierzał czas na przegubie jego dłoni... pół godziny, był umówiony z właścicielem mieszkania, które chciał kupić. Nie mówił nic o tym Joy... Była jeszcze we Francji, załatwić ostatnie sprawy związane z przeniesieniem się na berlińską uczelnię... To miała być dla niej niespodzianka. Uśmiechnął się do siebie. Przeszedł przez ulicę. Przyglądał się mijanym witrynom sklepowym. Jak będzie wracał, musi wejść do jubilera... Koniecznie! Minął sklep z artykułami dziecięcymi... Jego wzrok wyraźnie przykuły małe niebieskie buciki stojące na wystawie. Przeszedł kilka kroków dalej... Ale po chwili zawrócił, jakby coś było nie tak. Wrócił się ponownie do wystawy i wtedy dopiero zobaczył... Drzwi zatrzasnęły się i na zewnątrz stanęła Meg, w rękach trzymała niewielką torbę z rysunkiem niemowlęcia. Widział szok i przerażeni malujące się na jej twarzy, jak zaciska dłoń na torbie. Uśmiechnął się do niej niepewnie.
- Witaj, Meg. - powiedział cicho.
- Cześć. - odpowiedziała. Przez chwilę zapanowała między nimi niezręczna cisza. To zdecydowanie nie był najlepszy moment na spotkanie.
- Co u Ciebie? - zapytał, trochę niepewnie.
- W porządku. - odpowiedziała tylko. Tak bardzo chciała już stąd uciec. To była najbardziej niezręczna chwila w jej życiu. Musiała go spotkać akurat wtedy, kiedy wychodziła ze sklepu dziecięcego. I to na dodatek z torbą, w której były pierwsze kupione przez nią niebieskie śpioszki dla maluszka. Matko! A co jeżeli on się domyśli. Jeszcze większe przerażenie odmalował się na jej bladej już twarzy. Co jeżeli on się dowie, że jest w ciąży? Przecież on nie może wiedzieć! Jej myśli wręcz wrzeszczały w jej głowie!
- Kupujesz jakiś prezent? - zapytał.
- Słucham? - niemal podskoczyła, słysząc jego pytanie. Spojrzał na nią zdziwiony... coś było zdecydowanie nie tak. Miał wrażenie, że Meg zaraz zemdleje... Widział jej przerażenie i nie miał pojęcia co je spowodowało. Bo wątpił czy to samo spotkanie z nim jest tego powodem.
- Pytałem, czy kupujesz prezent dla kogoś? Będziesz matką chrzestną? - zapytał, wskazując na witrynę sklepu i stojące na wystawie maleńkie niebieskie buciki. To było dla niego jedyne logiczne wyjaśnienie jej obecności w takim sklepie.
- Tak! - krzyknęła z radością. - Właśnie. - uśmiechnęła się szeroko. - Spojrzał na nią skonsternowany. Już nic z tego nie rozumiał.  - Kupowałam śpioszki.. Wiesz, w niedzielę będą chrzciny... no i... ja zawsze na ostatnią chwilę, nie miałam czasu... wiesz, praca, te sprawy. No w każdym razie nie było kiedy... - zaczęła gadać jak nakręcona. - Także, no... A ty? Co tu robisz? - zapytała. Brakował jej już słów, a każda chwila ciszy mogła owocować tylko tym, że wybuchnie płaczem, a tego, już nie będzie w stanie mu tak łatwo wytłumaczyć.
- Szukam mieszkania. Joy przenosi się tu na uczelnię... no i... tak pomyślałem, że... to będzie dużo lepszy pomysł, niż akademiki.
- No tak... - nie bardzo wiedziała, co powinna odpowiedzieć na takie stwierdzenie. Największą ochotę miała by wykrzyczeć mu, że on szuka mieszkania dla siebie i dziewczyny, a ona ledwo wiąże koniec z końcem, zwłaszcza teraz, gdy doszły wszystkie wydatki związane z ciążą... To nie było takie proste... Owszem, miała jeszcze sporo czasu, ale było przecież tak wiele rzeczy, które musiała jeszcze kupić, tak wiele przygotować... Do rodziców nie mogła się zwrócić o pomoc, bo od razu skończyłoby się to awanturą, że to ojciec powinien wyłożyć pieniądze na własne dziecko, a ona tak nie chciała... Nie miała prawa zmuszać go do niczego... On miał już swoje życie... A teraz jeszcze wyraźniej to widziała. - Muszę się już zbierać - powiedziała cicho, schodząc po kilku stopniach, które prowadziły do sklepu. - Jestem... umówiona. - powiedziała pierwszą lepszą rzecz, która przyszła jej na myśl.
- No tak, ja też muszę iść... Mam umówione spotkanie z właścicielem. - uśmiechnął się do niej. Był w szoku, że sytuacja, w której się rozstali nie została nawet raz poruszona. Że po raz kolejny go nie wyzwała, że przemilczała... To było tak do niej niepodobne, że niemal zaczął się o nią martwić. Bardzo szybko jednak jego umysł przysłoniły inne sprawy, powrót Joy, nowe mieszkanie. Będzie musiał pewnie wszystko malować, dokupić jakieś meble... To wszystko stało się dla niego na chwilę obecną ważniejsze niż była dziewczyna. Uśmiechnął się do niej jeszcze raz i wyciągnął dłoń w jej stronę. Uścisnęła ją niepewnie.
- Do zobaczenie Meggie - powiedział.
- Cześć. - odpowiedziała tylko i szybkim krokiem przeszła przez ulicę. Byle dalej... byle jak najdalej od niego...

...

Włożył kolejną puszkę farby do sklepowego wózka. Jeżeli miał być szczery, to nigdy nie przepadał za remontami, ale ten jeden raz, właściwie pierwszy w swoim życiu, był naprawdę szczęśliwy. W sumie polubił wybieranie farb, płytek, paneli... To jednak miało swój urok... Uśmiechnął się do siebie... Aż nie mógł się doczekać, aż Joy zobaczy mieszkanie... Był tak strasznie ciekawy jej opinii, czy jej się spodoba... Poczuł jak telefon w jego kieszenie wibruje.
- Hej, kochanie. - powiedział do aparatu.
- Cześć - odpowiedziała Joy. Niemal czuł jak się uśmiecha. Miał przed oczami jej błyszczące zielone oczy. - Co robisz? - zapytała.
- Ja? Jestem na zakupach - odpowiedział wymijająco. To miała być niespodzianka. - A ty? Jeszcze na uczelni?
- Nie, już w domu... Właśnie się pakuję. - odpowiedziała. Usiadła na łóżku obok w połowie zapakowanej już walizki. - Będę jednak dzień wcześniej. Udało mi się jakoś wszystko szybciej załatwić... Nie wiem jakim cudem to się udało, znając organizację pracy na mojej uczelni, ale jednak. Także już w sobotę powinnam być wieczorem. Poczekaj, moment, powiem Ci o której... Tylko muszę znaleźć bilet... Na pewno gdzieś tu był... - powiedziała, wertując jednocześnie rzeczy leżące na biurku. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo ten stos kartek urósł przez kilka ostatnich dni. To było aż niemożliwe. - Już mam! - krzyknęła, aż musiał odsunąć telefon od ucha. - Będę o 18:30 w Berlinie. - powiedziała już normalnym tonem. 
- Nie mogę się już doczekać. - powiedział.
- Ja też... stęskniłam się za tobą... - dopowiedziała, uśmiechając się ciepło.
- Ja za Tobą też... - odpowiedział, również się uśmiechając.
- Przyjedziesz po mnie na lotnisko? - zapytała.
- Pewnie, że tak. - odpowiedział, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. - Jak Patricia się dowie, to pewnie zaplanuję jakąś uroczystą kolację na Twoje powitanie... - zaśmiał się do telefonu.
            - No cóż... liczę się z taką ewentualnością... - również się zaśmiała. - Twoja siostra jest naprawdę kochana. Z resztą, w ogóle masz wspaniałą rodzinę...
- To znaczy, że jeszcze nie masz ich dość? - podpuszczał ją.
- Pewnie, że nie... Już się nie mogę doczekać, aż przyjadę do Niemiec. Mama się śmieje, że nigdy aż tak bardzo nie cieszyłam się z żadnego wyjazdu... nawet na wakacje... - powiedziała, a potem dodała jeszcze - ... i w sumie to chyba ma rację.
            - Ja też się cieszę, że będziesz już niedługo tutaj... ze mną... - powiedział znacznie ciszej, ale z jakimś takim ciepłem w głosie.
            - To już tylko dwa dni i jestem. - powiedziała.
            - Wiem, wiem... tylko, że to tak długo - jęknął, a ona zaśmiała się, słysząc jego słowa.
            - Przepraszam, kochanie, ale coś mama mnie woła... Zadzwonię do Ciebie wieczorem, dobrze?
            -  Jasne... Kocham Cię, Jo! - powiedział jeszcze na pożegnanie.
- Ja Ciebie też... - odpowiedziała, a potem się rozłączyła.

...

Wróciła zmęczona do domu, było już dobrze po siedemnastej, a ona od szóstej rano była na nogach. Kiedyś nie przeszkadzał jej taki tryb życia, ale teraz zdecydowanie dostrzegała coraz więcej jego wad. Oparła się o szafę w przedpokoju i powoli zdjęła buty, a następnie płaszcz i szalik. Odwiesiła ubrania na wieszak, i przecierając zmęczone oczy, wolnym krokiem udała się w stronę kuchni. Na chwilę usiadła na krześle, oddychając głęboko. Najchętniej położyłaby się po prostu spać i zapomniała o całym świecie. Musi tylko coś zjeść... Po kilku minutach podniosła się z krzesła i podeszła do lodówki. Wyjęła z niej, zrobioną rano sałatkę. Część z niej zjadła na lunch, a reszta została właśnie na taką okazję jak ta. Z szafki wyjęła widelec, i nie przejmując się wyjmowaniem talerza, jadła warzywa wprost ze sporych rozmiarów miski. Przypomniała sobie dzisiejsze spotkanie z Paddy’m. Nadal nie mogła wyjść z szoku... To wszystko było tak... surrealistyczne... On, Berlin... To spotkanie akurat tuż przed sklepem z artykułami dziecięcymi... Do tej pory widziała przed oczami wyraz jego twarzy, gdy stanęła w progu... Zaskoczenie, niedowierzanie... Pewnie to samo, co on widział wyraźniej w jej tęczówkach. Dobre to, że nie domyślił się, dlaczego akurat była w tym miejscu...Z resztą może nawet nie połączyłby tego faktu ze swoją osobą. Przecież to wcale nie musiało być aż takie oczywiste... Tylko ona mogła być pewna... Tylko ona wiedziała, że był jej ostatnim... On wcale nie musiał... Nie musiał też jej wierzyć... Miał do tego pełne prawo... Z resztą, teraz był szczęśliwym narzeczonym, czy kimkolwiek był, szukał mieszkania dla siebie i swojej partnerki... Miał już swoje własne życie, a dla niej i dla dziecka zdecydowanie nie było w nim miejsca. Mimo wszystko, poczuła jakiś żal... smutek, że nigdy już nic nie będzie tak jak powinno. Maluszek, bo tak zwykła go nazywać, nigdy nie pozna swojego tatusia. Ba, nawet nie dowie się kim on tak naprawdę jest... To było przykre... Że całe życie będzie musiała okłamywać własne dziecko, że tatusia nie ma, że nie żyje, że... cokolwiek. On nigdy nie będzie dla niego istniał... Będzie tylko jakimś wytworem jego lub jej własnej wyobraźni... Przejechała dłonią po płaskim jeszcze brzuchu.

            - Wszystko będzie dobrze, kochanie. - powiedziała cicho... bardziej, jakby próbowała przekonać samą siebie niż tę maleńką istotkę, która się w niej rozwijała. Uśmiechnęła się blado. Wszystko będzie dobrze. Przecież musi być. Prawda?   

poniedziałek, 28 lipca 2014

Rozdział LXXII

LXXII



            - Czemu jesteś taka uparta? - zapytał ostro. - Powinien wiedzieć! - Nick uparcie obstawał przy swoim.
            - Nie! - to była jej jedyna odpowiedź, nie tłumaczyła, nie komentowała. Tylko jedno... Nie.
            - Ale dlaczego? To też jego dziecko! Powinien wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co zmalował, Meggie!... Z resztą, pomyśl też o dziecku... Ma się wychowywać nawet nie znając własnego ojca? - liczył, że może tym ją przekona. Dobro dziecka powinno być w końcu dla niej najważniejsze. Żadne argumenty i tak nie skutkowały, wiec chwytał się wszystkich możliwości.
            - Nie! - kolejny raz ta sama odpowiedzieć. Siedziała na kanapie, przykryta szczelnie kocem... nawet na niego nie patrzyła... a on zagadywał się od jakichś piętnastu minut... i to niestety z marnym skutkiem. Odpowiedź nadal była ta sama. Nie, nie i nie.
            - Meggie... chociaż pomyśl o tym...
            - Nie... On nie może się dowiedzieć, Nick. - pomyślał, że przynajmniej jest jakiś postęp, bo odpowiedziała pełnym zdaniem, a nie tak, jak poprzednio jednym, niezmiennym słowem.
             - Ale dlaczego? Powinien Ci pomóc... Jest ojcem, to jego obowiązek... - jeszcze raz spróbował ją przekonać.
            - Jak nie chcesz mi pomagać, to nie musisz. - powiedziała cicho. - Nie zmuszam Cię do niczego... - powiedziała.
            - Kurde, Meg, to nie o to chodzi... Opacznie mnie rozumiesz... Bardzo chcę Ci pomóc, ale uważam, że on powinien wiedzieć... To nie tylko Twoje dziecko... On jest tak samo za nie odpowiedzialny, jak ty... 
            - Nie chcę jego pomocy... nie chcę jego litości... dam sobie jakoś radę. Jego pieniędzy też nie potrzebuję... więc skończ już. - odpowiedziała pewnie, ale jej głos nadal był wyjątkowo cichy.
            - Jak chcesz... - westchnął ciężko. - Dobra, późno już... będę się zbierał... Dasz sobie jakoś radę? - zapytał, dotykając dłonią jej ramienia. Dopiero teraz spojrzała mu prosto w oczu. Widział w nich smutek, żal... I strach... Niepewność...
            - Zawsze daję sobie radę... Z resztą nie jestem chora, tylko w ciąży - odpowiedziała i ponownie pogrążyła się we własnych myślach. Nie chciał jej zostawiać, bał się o nią... ale nie miał innego wyjścia. Westchnął tylko ciężko.
            - Dobranoc Meggie - powiedział, całując ją w czoło, a następnie ubrał się i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Przecież i tak nie mógł jej do niczego zmusić... Nie mógł wcisnąć jej w dłonie telefonu, aby zadzwoniła do tego idioty... Nie miał do tego prawa... I był wściekły, że nie może nic zrobić! Gdyby, nie to, że Meggie mogłaby przez to jeszcze bardziej cierpieć, już dawno sam by zadzwonił do tego Patricka, czy jak mu tam było... Ale wiedział, że ten rockman się tu przywlecze i tylko znowu niepotrzebnie namąci jej w głowie... Albo nie daj Boże, przyjedzie tu z tą swoją narzeczona...Był pewny, że ten pajac jest do tego zdolny... Tak więc nie pozostało mu nic innego, jak tylko ją wspierać i pomagać, jak tylko potrafi... Tylko tyle mógł teraz zrobić.... I było to zdecydowanie za mało...
...

            - To bardzo sympatyczna dziewczyna. - powiedziała Patricia, nakładając jednocześnie ciasto z kremem na tacę, którą chciała zanieść do salonu, w którym siedzieli wszyscy zaproszeni goście. Dochodziła dwudziesta druga, więc do Nowego Roku zostało jeszcze trochę czasu. - Trochę zdystansowana, ale może dlatego, że tyle nowych ludzi... Z resztą, najważniejsze, że ty jesteś szczęśliwy, braciszku. - uśmiechnęła się do Paddy’ego, który opierał się o parapet, słuchając wywodów starszej siostry.
            - Dzięki, Pat... - odwzajemnił jej uśmiech. - Za to, że ją tak ciepło przyjęliście, też... Ona też Was polubiła... To widać. - Patricia przez chwilę przyglądała mu się uważnie. Chciała mu coś powiedzieć, ale widząc jego radość, uśmiech... zwyczajnie nie miała odwagi. Nie chciała mu tego burzyć... To była już stara historia, on miał teraz Joy... był z nią szczęśliwy, miał plany. A Meg... no cóż... jakoś sobie radzi. Mimo to...
            - A... - zaczęła, ale zawahała się lekko. - Wiesz, może co u Meg? Kontaktowałeś się z nią może? - zapytała w końcu nieśmiało
            - Nie... - odpowiedział, zdziwiony pytaniem siostry. - A coś się stało? - zapytał.
            - Nie, nie, nic się nie stało. Po prostu, tak pomyślałam, że może coś wiesz... - uśmiechnęła się. Teraz już była pewna, że nic nie wiedział.... Z resztą, może i dobrze, że nie wiedział. - Była na koncercie... tym świątecznym... z jakimś facetem. - dodała, właściwie tylko po to, żeby coś powiedzieć. Żeby ta rozmowa nie zakończyła się jakąś niezręczną ciszą, z której musiałaby się tłumaczyć.
            - Aha - odpowiedział tylko, kompletnie niezainteresowany. Odetchnęła z ulgą.
            - Ale chyba nie została do końca... bo już po koncercie jej nie widziałam... - powiedziała jeszcze. Ułożyła na tacy ostatni kawałek ciasta i podała naczynie bratu. - Zaniesiesz? Ja muszę jeszcze doprawić sałatkę. - uśmiechnęła się do niego ciepło.
            - Jasne. - powiedział, biorąc od niej tacę i wolnym krokiem wyszedł z kuchni. Oparła się o blat i westchnęła ciężko. Z jednej strony, cieszyła się, że nic nie wie o ciąży byłej dziewczyny..., ale mimo wszystkiego, co zrobiła, było jej żal Meg. Tak zwyczajnie... Wkrótce zostanie matką... samotną matką. Bo ojciec nawet nie wie o istnieniu własnego dziecka.
            - Idziesz? - do kuchni wparowała niemal z hukiem Maite, śmiejąc się z czegoś głośno. Widocznie w salonie już zaczęły krążyć żarty i inne zabawne historie rodzinne. 
            - Tak, zaraz idę. - odpowiedziała z uśmiechem.
            - Fajna ta Joy, prawda? - zapytała. - Wydaje się być taka normalna... pasuję chyba do naszej rodzinki, co nie?
- To chyba nie jest jeszcze pora na takie... plany, Maite.  Ile oni są razem? Miesiąc, dwa? Mają dużo czasu...
- No tak... ale w sumie to chętnie pobawiłabym się na jakimś weselu. - zaśmiała się Maite, a Patricia również do niej dołączyła. - Dobra, to idziemy? - zapytała starszą siostrę, gdy już powstrzymały śmiech.
- Idziemy - powiedziała Patricia, uśmiechając się i biorąc w ręce miskę z sałatką, wyszła za siostrą do salonu.

...

            - Kochanie... - poczuł delikatny dotyk kobiecej dłoni na swojej twarzy. Uśmiechnął się i powoli otworzył jedno oko. - Jest już po dziewiątej, a muszę zdążyć na samolot. - powiedziała z uśmiechem Joy.
            - Naprawdę? - zapytał, mrużąc lekko zaspane jeszcze oczy.
            - Naprawdę - odpowiedziała - Muszę załatwić ostatnie formalności we Francji... To zawsze jest multum papierów do wypełnienia, ale... - westchnęła ciężko. Tym razem będzie jeszcze dalej od swojej rodziny, ale przynajmniej będzie robić to, co zawsze chciała. - No i muszę jeszcze coś załatwić z akademikiem, ale to już jak wrócę...
            - Jakim akademikiem? - zapytał już bardziej przytomnie.
- Przecież muszę gdzieś mieszkać, prawda? - zapytała, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.
- W akademiku?
- A masz lepszy pomysł? Ze stypendium nie stać mnie na wynajęcie mieszkania, Paddy. A rodzice też nie mają ich w nadmiarze... To jedyna, logiczna opcja. - powiedziała. - Może nie najwygodniejsza, ale... ,no cóż, czasem trzeba się poświęcić.
- A gdybyśmy zamieszkali razem? - zapytał poważnie. Spojrzała na niego z uwagą... Niemal od razu zobaczyła ich razem... siedzących we wspólnym salonie, jedzących razem kolację, a potem... NIE! To był zdecydowanie zły pomysł. Nie teraz, nie tak.
- To chyba nie jest najlepszy pomysł, Paddy. - powiedziała nieśmiało.
- Dlaczego? To byłoby idealne rozwiązanie. - uśmiechnął się do niej. - Nie musiałabyś wynajmować akademika, użerać się ze współlokatorami... do tego, cisza, spokój...
- Naprawdę, Paddy... nie wydaje mi się, żeby... - próbowała jakoś wybrnąć z tej sytuacji, ale żadne konkretne argumenty jakoś nie przychodziły jej teraz do głowy.
- Nie chcesz...? - zapytał, patrząc jej prosto w oczy.
- To nie tak... po prostu. Naprawdę myślisz, że wspólne mieszkanie to dobry pomysł? Już widzę minę moich rodziców... - jęknęła. I swoją własną przy okazji... To byłoby już jak wspólne życie, a oni...oni byli po prostu razem kilka tygodni... To zdecydowanie nie był na to czas. Wspólne mieszkanie już było jakimś kolejnym etapem, a jej brakowało tego pierwszego. Rodzice zawsze wpajali jej pewne zasady. I jak na razie trzymała się ich, i całkiem dobrze na tym wychodziła. To już nawet nie chodziło o małżeństwo, ale o... cokolwiek. Nie chciała zaczynać wspólnego życia, nie mając żadnych zapewnień z jego strony. Nie potrafiła tak... może dla niego było to coś zwykłego, ale nie dla niej. Dla niej to był poważny krok...
- Pomyślimy nad tym, jak wrócisz, dobrze? - zapytał.
- Jasne. - uśmiechnęła się do niego. Przynajmniej będzie miała kilka dni na przemyślenie tego wszystkiego. Na ułożenie sobie w głowie. - Ale teraz już wstawaj, bo naprawdę się spóźnię. - powiedziała.
- No dobrze, skoro muszę... - westchnął ciężko i podniósł się z łóżka, przeciągając się. Gdy tylko Joy wyszła z pokoju, zebrał z komody jakieś jeansy, koszulkę i czystą bieliznę i wolnym krokiem udał się w stronę łazienki. Cały czas w głowie miał jej słowa... I był pewny, że nie chodziło tylko o rodziców... Chodziło o nią... o jej zasady, i wcale nie miał jej tego za złe. Może faktycznie miała rację... Nie z tym, że to nie pora, pora była idealna, potrzebne było tylko jedno jego słowo, a raczej pytanie... Uśmiechnął się do swojego lustrzanego odbicia... Już wiedział, co będzie robił przez kilka najbliższych dni. 

piątek, 25 lipca 2014

Rozdział LXXI

LXXI

Gdy wróciła do domu, było już dobrze po północy. Cicho otworzyła drzwi i przekroczyła próg mieszkania. W kuchni paliło się światło. Wolnym ruchem zdjęła rękawiczki, płaszcz oraz szalik i odwiesiła rzeczy na wieszak. Następnie zdjęła buty i przeszła do jedynego jasnego pomieszczenia. Nick siedział przy stole, opierając głowę na stole. Był wyraźnie zmęczony.

                   - Martwiłem się o Ciebie. - powiedział, powoli podnosząc głowę i patrząc prosto w jej zapłakane błękitne oczy. - Gdzie byłaś... I co się stało? Meggie? - patrzył na nią pytającym wzrokiem. Usiadła przy stole, naprzeciwko niego. Oparła łokcie na stole i zwiesiła na nich głowę.

                   -  Byłam u lekarza. - powiedziała cicho, nawet nie patrząc w jego stronę.

                   - O tej godzinie? - zapytał.

                   - Potem byłam jeszcze w parku... Musiałam... sobie ułożyć parę rzeczy w głowie. Nie sądziłam, że... Ja... nie rozumiem, Nick... Boję się... Ja sobie nie poradzę... - wyraźnie plątała się we własnych słowach, jakby stało się coś strasznego, a ona nie wiedziała jak to komuś uświadomić. Jeszcze bardziej zaczął się o nią martwić.

                   - Jesteś chora? - zapytał przestraszony. - Jakoś sobie poradzimy. Znajdziemy najlepszych lekarzy... i na pewno wyzdrowiejesz... Nic się martw. Damy radę. Kto jak nie my? - mówił co mu ślina na język przyniesie.

                   - Nie Nick... Nie jestem chora... Znaczy nie w takim normalnym znaczeniu. - powiedziała, nadal na niego nie patrząc.

                   - To co się stało? Czego się dowiedziałaś?.... Meggie? No wyduś to z siebie. - dotknął jej ramienia, próbując zwrócić jej uwagę na siebie. Ale ona nadal uparcie uciekała wzrokiem gdzieś w bok. - Meg, powiedz to wreszcie... Skoro nie jesteś chora, to co?

                   - Jestem w ciąży, Nick... - wychlipała przez łzy, które spłynęły jeszcze większym strumieniem po jej bladych policzkach. Oparła głowę na stole, tak jak on wcześniej. Jej ciałem wstrząsały silne dreszcze. Słone krople spływały na drewniany blat. - Będę miała dziecko, rozumiesz to?... - jej głos drżał wyraźnie. - Bo do mnie to nie dociera... - była tak zdezorientowana całą tą sytuacją. - Ja... nie dam rady, nie potrafię... - wydukała nieskładnie. - Ja się nie nadaję... Ja... - nie potrafiła pozbierać własnych myśli, a tym  bardziej ubrać w ich słowa.

                   - W ciąży? - wydukał. - Ale... Czy to jego? - z ledwością powstrzymał wybuch gniewu. Nie krzyknął, tylko dlatego, żeby nie sprawić jej bólu, aby nie dołożyć jej niepotrzebnych nerwów. Widział, że i tak już jest załamana. Zacisnął mocno zęby, aż poczuł metaliczny posmak krwi na języku. Dlaczego on ciągle gdzieś tu błądzi, mimo, że nie ma go obok. Przyglądał się uważnie spływającym po jej twarzy łzom. Nie była w stanie odpowiedzieć. Nie potrafiła wypowiedzieć tego jednego, jedynego słowa. Widział jak wargi je drżą. Skinęła tylko lekko głową na potwierdzenie. No tak... czyje mogłoby być? Zacisnął mocno pięści na stole, aż pobielały mu kłykcie. Przymknął oczy i policzył do dziesięciu, oddychając głęboko. W ciąży... z tym, z tym... idiotą, palantem, debilem, z tym, który tak cholernie ją zranił. Z tym, który ma już nową panienkę... narzeczoną, z którą prowadza się gdzieś po francuskich uliczkach. Tym razem to jemu zrobiło się niedobrze. Mimo to, otworzył oczy i dotknął jej chłodnej dłoni. - Poradzimy sobie jakoś... - powiedział cicho. - Wszystko się ułoży... na pewno. Pomogę Cię... Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Nie zostawię Cię z tym samej... - nadal głaskał opuszkami palców jej delikatną dłoń.

                   - Ja się nie nadaję Nick... nie potrafię być matką, nie umiem... Wiesz to, tak samo dobrze jak ja. Nie chcę być kolejną z tych samotnych matek, na które patrzą ze współczuciem... Nie chcę dla tego maluszka takiego życia... Z resztą...Wyobrażasz sobie, co będzie jak media się dowiedzą? Nieślubne dziecko Paddy’ego Kelly...? Nie chcę zniszczyć mu życia już na starcie... Nie zasłużył sobie na to... - cały czas łzy spływały po jej policzkach, a szloch zniekształcał wypowiadane słowa. - Co ja mam robić, Nick? - błagalny ton jej głosu, zadawał mu niemal fizyczny ból. Uścisnął mocniej jej dłoń.

                   - Damy sobie radę, Meggie. - powiedział, uśmiechając się do niej blado. Tak jakby również sam siebie próbował o tym przekonać, a nie tylko ją. - Damy sobie radę. - powiedział jeszcze raz.

                   - Taa... - spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł jej tylko jakiś grymas, który w niczym nie przypominał tego wyrazu radości. Wcale nie czuła się szczęśliwa... Nie teraz.. Gdyby byli z Paddy’m nadal razem.... to pewnie teraz skakałaby z radości i zastanawiała się jakiego koloru buciki kupić, aby oznajmić mu tą cudowną wiadomość... A teraz? Teraz on był gdzieś tam, we Francji, ze swoją narzeczoną, czy kimkolwiek ona dla niego była, a ona była tu... w Niemczech. Tak cholernie daleko od niego... Nie tylko fizycznie, ale też psychicznie... Ich związek skończył się już dawno, ale... mimo, to miała teraz jego namacalny dowód... Dowód miłości... Ta krucha, maleńka istotka, która zaczęła się w niej rozwijać, była jego częścią... Może będzie miała te same ciemnoniebieskie oczka... może te same delikatne szczupłe paluszki... ten sam uśmiech, lekko falowane włoski... Może... Ta myśl sprawiła jej, mimo wszystko, jakąś radość... Nie ma szansy z nim być, to chociaż będzie miała przy sobie kogoś, w kim był... Na jej twarzy wśród potoku łez, można było zauważyć błyszczące radością oczy, a na ustach pojawił się nikły uśmiech. - Będę mamą... - powiedziała jakimś takim ciepłym głosem, w którym zabrzmiała matczyna duma. - Będę mamą... Mamą... - to słowa nagle nabrało dla niej kompletnie nowego znaczenia. - Będę mamą... Mama. - powtarzała te słowa, jakby usłyszała je po raz pierwszy w swoim życiu, albo jakby po raz pierwszy wreszcie zrozumiała, co one oznaczają. - Mamusia. - mimo, że nadal po jej twarzy płynęły słone krople, a wraz z nimi cały makijaż, jaki zrobiła tego poranka, to jednak były to już łzy radości, a nie żalu.

...

Siedzieli właśnie przed kominkiem, w którym wesoło trzaskał ogień. Choinka płonęła kolorowymi światełkami, które przypominały o niedawno minionych Świętach. To wszystko było nadal takie kompletnie nierealne.

                   - Kochanie... - zaczął, przeczesując delikatnie palcami jej włosy. - Może pojechalibyśmy na Sylwestra do Kolonii? Patricia robi jakąś imprezę... Dzwoniła do mnie wczoraj i pytała, czy byśmy nie przylecieli. Pomyślałem, że to w sumie fajny pomysł... Nie byłem tam na Święta... a chciałbym z nimi spędzić trochę czasu jeszcze w tym roku... No i ty wreszcie miałabyś okazję poznać całe moje rodzeństwo... Co o tym myślisz? - zapytał. Przez dobrą chwilę słyszał tylko jej spokojny oddech. Wyraźnie zastanawiała się nad odpowiedzią, jakiej powinna udzielić. Widziała, że mu zależy...Nie mogła tego nie widzieć... To było jego rodzeństwo, z którym pewnie pierwszy raz od wielu lat nie spędził Świąt Bożego Narodzenia. To było normalne, że chce się z nimi spotkać...

                   - Pewnie, czemu nie? - odpowiedziała, odwracając się do niego z uśmiechem. - Bardzo chętnie ich poznam. - Odwzajemnił jej uśmiech i musnął wargami jej czoło, odsuwając z niego jednocześnie kosmyki włosów, które wysunęły się spod opaski, która je przytrzymywała przed wpadaniem do oczu.

                   - Sylwester jest w sobotę, więc moglibyśmy wyjechać w czwartek... na przykład. W piątek zrobilibyśmy sobie małą wycieczkę po Kolonii. Pokazałbym Ci swoje ulubione miejsca... Co ty na to?

                   - A dostaniemy jakieś bilety? Jutro już wtorek, Paddy.

                   - Pewnie... Pociągiem zawsze się dostaniemy... - zaśmiał się.

                   - W takim razie, na Twoją odpowiedzialność. - odpowiedziała, wtulając się w jego ramiona. Było jej wszystko jedno gdzie będzie, ważne było tylko z kim tam będzie. A teraz już była tego pewna...

...
Była sama w domu. Zrobiła sobie zieloną herbatę i usiadła na kanapie w salonie. Podkuliła nogi i okryła się szczelnie kocem. W rękach trzymała gorący kubek, który niemal parzył jej drobne dłonie. Na stole leżał album ze zdjęciami... Jakoś nigdy nie potrafiła go wyrzucić, schowała go tylko gdzieś na dnie szafy... A teraz właśnie przyszedł moment, kiedy postanowiła powspominać te najpiękniejsze chwile. Początek jej związku z Paddy’m... zawsze kojarzył się jej ze słońcem, ciepłem, radością... Dotknęła dłonią, nadal jeszcze płaskiego brzucha... Teraz z ich związku pozostała tylko ta maleńka istotka, która się w niej rozwijała... Może maleńki Patrick...Tak bardzo tego pragnęła.. Owszem... jej strach nadal był paniczny... bała się, że sobie nie poradzi, że nie sprawdzi się w roli matki... ale to wszystko bladło przy tym niesamowicie silnym instynkcie macierzyńskim, który zaczął się u niej objawiać. Musi dać sobie radę... nie ma innego wyjścia... Dla tego maleństwa, dla którego będzie jedynym rodzicem. Powoli przekładała koszulki zapełnione zdjęciami z wakacji, koncertów, czy zwykłych prostych dni, kiedy siadywali na kocu w parku, dzieląc się swoimi wrażeniami z całego dnia. Zdjęcia, które robiła mu w studio, gdy nagrywali coś z całą rodziną. Zdjęcia ich przyjaciół... ich wspólne wspomnienia. Usłyszała sygnał swojego telefonu. Na wyświetlaczu pulsowała słowo, MAMA. Przez chwilę zastanawiała się czy odebrać telefon. Jej świąteczna wizyta w domu zaczęła się właściwie od potężnej awantury... Przypomniała sobie krzyk ojca, który klął na czym świat stoi na tego rockamana, który ją przeleciał, a potem zostawił i to jeszcze z dzieckiem. Na nic zdały się tłumaczenia, że on nic o nim nie wie. Dla ojca to nie miało żadnego znaczenia... Był gotów dzwonić do Paddy’ego w przeciągu pięciu minut, po tym jak się dowiedział o ciąży córki. Nie zgodziła się... Nie chciała żeby było z nią tylko i wyłącznie z powodu dziecka... z litości... Nie takiego życia chciała dla tej małej istotki, która w niej była... Nie chciała wiecznych wyrzutów... Że zrobiła to specjalnie... Nie dlatego, że on by jej to wypomniał... nie był taki, ale wiedziała, że sama ze sobą czułaby się źle, rozwalając jego związek. Był szczęśliwy... widziała to... na każdym zdjęciu na niemieckich forach... zawsze uśmiechnięty... a przecież tylko tego dla niego chciała. Odeszła od niego... miał prawo ułożyć sobie życie jeszcze raz... ona będzie musiała jakoś dać sobie radę... I na pewno nie zwróci się do niego o pomoc... Tylko tego jednego była pewna... Nie zmusi go do bycia razem, nie zmusi go do bycia ojcem... Bo zwyczajnie nie miała do tego prawa... Sięgnęła po aparat i wyciszyła dźwięk... Nie chciała teraz z nikim rozmawiać... Jej życie było tylko i wyłącznie jej życiem... jej i maleństwa... i sama będzie musiała jakoś je sobie ułożyć. Jeszcze mocniej wtuliła się w koc i upiła łyk herbaty. Przyjemne ciepło rozlało się po jej ciele, a delikatny uśmiech zagościł na jej bladej buzi... Nie ona pierwsza i nie ostatnia... Musi dać sobie radę, dla niego... 

poniedziałek, 21 lipca 2014

Rozdział LXX

LXX

Siedziała przy biurku, przeglądając kolejne tabele, która miała umieścić w prezentacji na jakąś naradę, ale nie potrafiła się skupić. Od tego nieszczęsnego koncertu, miała wrażenie, że jej ciało i umysł nie do końca chciały ze sobą współpracować. Coraz częściej bolała ją głowa, do tego czasem dochodziły nudności. Nawet tabletki przeciwbólowe nie zawsze pomagały. Napiła się kilka łyków lekko już chłodnej słodkiej herbaty. Słodkiej? Aż wzdrygnęła się... Przecież ona nigdy nie słodziła herbaty. Co się ze mną dzieje, pomyślała.

                   - Hej, Meggie, skończyłaś już?  Bo chce jeszcze kilka rzeczy przerobić, ale to już w tej prezentacji. - usłyszała głos dochodzący zza drugiego biurka stojącego w pokoju. Debbie uśmiechała się do niej, zza ekranu swojego komputera.

                   - Nie, jeszcze nie. Jakoś nienajlepiej się dzisiaj czuję. - odpowiedziała z bladym uśmiechem. Znowu zrobiło jej się niedobrze.

                   - No właśnie... jesteś strasznie blada... Może zrobić Ci jakiejś herbaty, co? Sok malinowy, cytrynka... jeżeli to od jakiegoś przeziębienia, to powinno pomóc... - Na samą myśl o malinach zrobiło się jej jeszcze bardziej niedobrze. Przytrzymała dłonią usta, i czym prędzej podniosła się ze swojego fotela. - Hej, co Ci jest? Meg? - usłyszała jeszcze, ale nawet nie siliła się na odpowiedź, czym prędzej wybiegła z biura i skierowała się w stronę łazienki, która mieściła się na końcu korytarza. Otwarła drzwi kabiny i opadła na kolana. Oparła głowę o białą deskę sedesową. Jej ciałem wstrząsały silne torsje. Ktoś za drzwiami zaczął dobijać się do środka.

                   - Meg? Jesteś tam? Co ci jest? - głos Deb huczał jej w uszach niczym wodospad. Przetarła dłonią mokre od potu czoło. Włosy związane w kucyk tuż nad karkiem, przykleiły się do jej szyi. - Meggie? Wszystko w porządku? - głos odbijał się echem od kafelków na ścianie. Na chwilę podniosła głowę, ale zaowocowało to tylko zwróceniem całej treści żołądkowej. - Meg?! - Wzięła kilka głębokich wdechów i powoli podniosła się z podłogi, trzymając się ścianki działowej. Spuściła wodę, a następnie chwiejnym krokiem wyszła z kabiny. - Matko, co Ci się stało? Wymiotowałaś? Meggie?

                   - Nic mi nie jest. - odpowiedziała, opierając się dłońmi o umywalkę. Nadal ciężko oddychała. - To pewnie jakieś zatrucie, albo coś takiego. - Odkręciła kran, następnie przepłukała usta chłodną wodą. Kilka kolejnych głębokich wdechów. Spojrzała na bladą jeszcze twarz, która patrzyła na nią z lustra. Co mi jest? Zastanawiała się w myślach. Przetarła wilgotną dłonią spoconą twarz.

                   - Powinnaś iść do domu, Meggie. - odpowiedziała pewnie Debbie. - Może to jakiś wirus, albo coś takiego. Idź do lekarza.

                   - Już jest w porządku. - odpowiedziała. Jeszcze raz przetarła twarz chłodną wodą, a następnie odrobinę bardziej rześkim krokiem wróciła do pokoju. Tuż za nią szła Debbie, która patrzyła trochę podejrzliwie na koleżankę. To zdecydowanie nie było normalne. Ale nie chciała się specjalnie wtrącać... Może akurat Meg nie chce jeszcze się chwalić... Może jeszcze nie jest pewna i woli poczekać z takimi wiadomościami na potwierdzenie lekarza. Bo, że chodzi o ciążę była właściwie pewna. Poranne nudności... słodzona herbata, a przecież ona zawsze piła gorzką... To zdecydowanie dawało do myślenia. Uśmiechnęła się do siebie. Cieszyła się, że jej koleżanka wreszcie układa sobie życie na nowo. Że wraca do normalnego funkcjonowania... Ma nowego faceta.... Ten Nick, którego miała okazję poznać, wydał się jej bardzo sympatycznym i poukładanym facetem. Może odrobinę wybuchowym, ale na pewno czułym, no i kochał Meg. To aż rzucało się w oczy.

...

Siedziała właśnie w poczekalni w prywatnym gabinecie lekarskim. W dłoniach trzymała jakąś kartkę papieru, która służyła jej jako rozładowywacz stresu, gdyż gięła ją niemiłosiernie. Na korytarzu siedziało tylko kilka kobiet. Jednak z nich, siedząca na przeciwko, była już w wyraźnie zaawansowanej ciąży.

                   - A pani? Który miesiąc? - zapytała, głaszcząc się po wydatnym brzuchu z wyraźnym uśmiechem skierowanym w stronę Meg. Mogła mieć nie więcej jak trzydzieści lat. Jej krótkie rude włosy, połyskiwały we wpadającym przez okno zimowym słońcu. Spojrzała na nią wyraźnie przestraszonym wzrokiem.

                   - Słucham? - wybełkotała.

                   - Który miesiąc? - zapytała, nadal z uśmiechem. - Ja już ósmy. - odpowiedziała, wskazując na swój brzuch. - Już się nie mogę doczekać, aż będę mogła trzymać moje maleństwo w ramionach. To nasze pierwsze dziecko. Synek, Patrick. - skuliła się w sobie jeszcze bardziej i zacisnęła dłonie w pieści. - W ogóle, nazywam się Adela. A ty? - wyciągnęła w jej stronę dłoń z pomalowanymi na niebiesko paznokciami. Drżącą dłonią, uścisnęła rękę kobiety.

                   - Megan. - odpowiedziała cicho, wbijając oczy w swoje stopy.

                   - To który miesiąc? - zapytała ponownie kobieta.

                   - Nie wiem... Nawet nie wiem czy w ogóle jestem w ciąży... To moja... pierwsza wizyta... i ja... - wydukała kompletnie bez ładu i składu, nadal wbijając wzrok w jasną wykładzinę leżącą na podłodze. Otworzyły się drzwi, a z nich wyłoniła się starsza pielęgniarka, trzymając w dłoniach podkładkę, na której spoczywało kilkanaście zapisanych kartek. Stanęła w progu.

                   - Pani Hoss? - zapytała, rozglądając się jednocześnie po korytarzu.    

                   - To ja... - wybąkała cicho Meg, podnosząc się z niewygodnego, plastikowego krzesła. Zdążyła tylko zarejestrować ciepły uśmiech, jaki posłała w jej stronę Adela, a następnie drzwi do gabinetu zatrzasnęły się za nią z hukiem, który niemal odczuła jak fizyczny ból. Naprzeciwko niej, za biurkiem siedział mężczyzna w średnim wieku ubrany w biały fartuch. Przełknęła głośno ślinę. To się nie może dobrze skończyć, pomyślała, wypuszczając powietrze ustami.

                   - Mam dla Pani dobrą wiadomość. - usłyszała tylko, osuwając się na krzesło naprzeciwko lekarza. I była pewna, że to, co dla niego pewnie było fantastyczną wiadomością, dla niej oznaczało koniec wszystkiego. Kilka głębokich wdechów. Zacisnęła dłonie w pięści.

...

Wolnym krokiem wszedł do kuchni. Lekko zdezorientowany rozglądał się po pomieszczeniu. Przy stole siedziały trzy kobiety. Z tym, że jedną z nich widział w swoim życiu po raz pierwszy.

                   - Dzień dobry. - przywitał się, patrząc w stronę Joy, która uśmiechała się do niego ciepło. Podniosła się ze swojego miejsca i podeszła do Paddy’ego. Uścisnęła jego dłoń, splatające własne palce z jego.

                   - A to jest właśnie Paddy, ciociu - powiedziała, patrząc w stronę kobiety. - Paddy, to jest ciocia Anne, o której mama wczoraj wspominała. - dodała, uśmiechają się w stronę Paddy’ego.

                   - Bardzo miło mi Panią poznać. - powiedział.

                   - Tak, tak, mnie również miło. - odpowiedziała kobieta, właściwie nie zwracając na niego specjalnej uwagi. I zaraz po wypowiedzeniu tej krótkiej formułki wróciła do przerwanej rozmowy z Edith.

                   - Może masz ochotę na jakieś śniadanie? - zapytała Joy po cichu. - Możemy się stąd wymknąć do jakiejś kawiarenki. Podają tu pyszne maślane croissanty. - oblizała się na samą myśl o takim posiłku. - Co ty na to? - ścisnęła mocniej  jego ciepłą dłoń. Uśmiechnął się do niej porozumiewawczo.

                   - Jestem jak najbardziej za. - odpowiedział, ciągnąć ją już w stroną korytarza i podając płaszcz wraz z szalikiem, które wisiały na wieszaku. Następnie zdjął swoją kurtkę, którą czym prędzej założył na siebie.

                   - Spokojnie... - zaśmiała się. - Tak szybko nie zamkną, nie musimy się aż tak bardzo śpieszyć. I tak mamy dużo wolnego czasu. - złapała dłoń, którą wyciągnął w jej stronę, zdążyła tylko krzyknąć,

                   - Wychodzimy... - i już zatrząsnęły się za nią drzwi domu.

...

Nadal nie mogła w to uwierzyć. Słowa lekarza odbijały się echem w jej głowie. W ciąży... Szósty tydzień... Dziecko... Przecież ona się do tego kompletnie nie nadaje... Przetarła dłonią zmęczone oczy. W ciąży... Nie potrafiła w to uwierzyć... To było jak jakiś zły sen, z którego nie mogła się obudzić... Dziecko... Nawet nie zwracała uwagi na to, że na dworze jest tak niewyobrażalnie zimo. Nadal siedziała na ławce w parku tuż obok gabinetu lekarskiego. Nie miała siły iść dalej, nie miała siły, ani odwagi wsiąść na kierownicę swojego samochodu. Nie panowała nad swoim ciałem, a jej refleks musiał spaść do zera. Usłyszała jak w kieszeni płaszcza wibruje jej telefon. Wyłączyła go, gdy tylko weszła do budynku i zupełnie o nim zapomniała. Wyciągnęła aparat i spojrzała beznamiętnie na wyświetlacz. NICK. Odebrała połączenie i przyłożyła słuchawkę do ucha.

                   - Meg, do cholery, gdzie ty jesteś? Miałaś być w domu po szesnastej! Gdzie ty jesteś? - słyszała jego krzyk, ale miała wrażenie, że kompletnie nie rozumie wypowiadanych słów. Jakby były w kompletnie nieznanym jej języku. - Meg! Powiedz mi gdzie jesteś! Przyjadę po Ciebie! - po jej twarzy spłynęła kolejna porcja łez. - Ty płaczesz? Meggie, co się stało? - jego głos stał się delikatniejszy, uspokajający. Już nie krzyczał, ale słowa i tak odbijały się echem w jej głowie. Przetarła dłonią mokre policzki, na których momentalnie zasychały spływające łzy. To wszystko było dla niej zdecydowanie zbyt wiele. Nie potrafiła poradzić sobie z własnymi emocjami.

                   - Nic... Po prostu to koniec... Koniec wszystkiego. - dodała i wcisnęła czerwoną słuchawkę, kończąc połączenie. Przytuliła zmarznięty policzek do w połowie zaśnieżonej ławki. To koniec, pomyślała. 

czwartek, 17 lipca 2014

Rozdział LXIX

LXIX

Stała, opierając się rękoma o ławkę. Czuła jak mięśnie drżą jej niemiłosiernie. Do tego cały czas jej ciałem wstrząsały torsje. Śnieg padał na jej rozwiane przez wiatr długie, falowane włosy. Pochyliła głowę, łapiąc duży haust powietrza. Znowu zrobiło jej się niedobrze.

                   - Lepiej już? - zapytał Nick, który stał tuż za nią.

                   - Tak - wydukała tylko, jeszcze mocniej zaciskając dłonie na oparciu drewnianej ławki.

                   - Mówiłem, że to beznadziejny sposób żebyśmy tam szli. - powiedział, dotykając jedną dłonią jej włosów i odsuwając je na jedno z ramion Meg. Jej blada twarz niemal zlewała się z wszechobecnym białym puchem.

                   - Po prostu się źle poczułam...- powiedziała cicho. - Musiałam się czymś zatruć. Może to ta czekolada? Mam uczulenie na cynamon, pewnie go dosypali. Jutro wszystko na pewno będzie w porządku.

                   - Taaa... zrobili to specjalnie po tym jak ewidentnie powiedziałaś kelnerce, że ma go nie być? Jakoś mi się nie wydaje. - odpowiedział sceptycznie Nick.

                   - Zapomniała?

                   - Meggie, kogo ty chcesz oszukać, siebie czy mnie? - zapytał, powoli obracając ją w swoją stronę. Miała wrażenie, że cały świat wiruje wokół niej. Oparła się o jego klatkę piersiową, próbując złapać równowagę - Zrobiło Ci się niedobrze dokładnie wtedy gdy ten... no... no ten blondyn, w każdym razie, wspomniał o narzeczonej brata... Meg, ja wiem, że ty nadal coś do niego czujesz, ale nie możesz tak reagować na jedno słowo o nim... zwyczajnie się wykończysz.... 

                   - Nic mi nie będzie. - odpowiedziała, wbijając wzrok w swoje stopy. Nadal miała przed oczami uśmiechniętego Angelo... zawsze go lubiła, wiecznie radosny, optymistyczny facet, do tego niezwykle poukładany, potrafił sprowadzić rodzeństwo do pionu, mimo, że był najmłodszy z nich. Ale dzisiaj miała ochotę zwyczajnie go zamordować. Tylko za to jedno słowo, „narzeczona”, „jest u swojej narzeczonej we Francji”. Tylko tyle. Dokładnie po piosence Baby it’s cold outside, którą tak zawsze uwielbiała... Pamiętała jego ton głosu, tą radość, kiedy mówił o szczęściu, jakie daje ta druga osoba... I to jedno słowo... Narzeczona... Narzeczona brata. Nie sądziła, że ten związek zaszedł już tak daleko. Ona była z Paddy’m lata, a dopiero w dzień jej ucieczki postanowił się jej oświadczyć. A ta pannica miała go po miesiącu czy dwóch. Co ona miała w sobie takiego, że po tak krótkim czasie kompletnie stracił dla niej głowę. W czym była lepsza, niż ona? Ładniejsza, młodsza? Za wszelką cenę nie chciała tak o nim myśleć, ale tylko takie wyjaśnienia przychodziły jej akurat teraz do głowy .

                   - Może już wracamy do domu, co? - zapytał Nick. - Z tego Twojego koncertu już i tak nici, a przecież nie będziemy marznąć na dworze. - wyciągnął w jej stroną dłoń, a ona chwyciła ją, nawet się nie zastanawiając. Paddy, to już był zamknięty etap, a ona właśnie straciła nadzieję, że kiedykolwiek będzie jeszcze miała chociaż szansę jeszcze raz zobaczyć go na własne oczy. Była pewna, że jego ciemnoniebieskie tęczówki już nigdy nie spojrzą na nią w ten sam sposób, a dłonie nie owiną się wokół jej talii. Narzeczona. To właśnie koniec, pomyślała, a kilka łez spłynęło po jej policzku, niemal od razu zamarzając w niesamowicie niskiej temperaturze, panującej na dworze.

...

Czuła, jak jej ciało, obejmują silne ramiona, do tego było jej tak niesamowicie ciepło. Przez chwilę zastanawiała się w gdzie w ogóle jest... Dopiero po kilku dobrych minutach przypomniała sobie sen, który obudził ją w środku nocy i Paddy’ego, który obiecał, że z nią zostanie. Uśmiechnęła się na wspomnienie jego ciepłego głosu i dłoni, które przeczesywały jej długie, jasne włosy. Starała się nawet nie poruszyć, aby tylko go nie obudzić. Jego oddech rozdmuchiwał jej włosy, a serce biło równym rytmem. Wtuliła się jeszcze mocniej w jego ramiona i oparła głowę na obejmującym ją ramieniu. Splotła własną dłoń z jego, która nadal spoczywała na jej brzuchu. Zapomniała o tym, że w pokoju obok jest jej młodszy brat, że na dole są jej rodzice. Przecież tak naprawdę nic nie miało znaczenia, poza tym, że oni są tutaj... razem, że ich serca biją tym samym rytmem. Czuła jak jej wargi wręcz automatycznie się uśmiechają, a ona zwyczajnie nie ma na to żadnego wpływu.

                   - Już nie śpisz? - usłyszała lekko zachrypnięty głos za sobą, a uścisk na jej dłoni stał się mocniejszy. Miał tak niesamowicie delikatne dłonie. Wiedziała to już wcześniej, ale te obecne bodźce docierały do niej ze znacznie większą intensywnością niż wcześniej. Powoli przekręciła się na drugi bok i spojrzała w ciemnoniebieskie, zaspane jeszcze oczy mężczyzny. Na jego twarzy widniał lekko zarost, który przykrywał ślady odciśniętej poduszki.

                   - Przed chwilą się obudziłam. - odpowiedziała z uśmiechem, wpatrując się w jego spokojną, również uśmiechniętą twarz. Mrużył swoje oczy, które były jeszcze wyjątkowo wrażliwe na światło słoneczne, które przemykało pomiędzy kwiatowymi wzorami na firance wiszącej w oknie.

                   - Jak się spało? - zapytał, dotykając dłonią jej rozgrzanego policzka, na którym tliły się delikatne rumieńce.

                   - Cudownie... - westchnęła tylko, lekko przymykając swoje zielone oczy. Uśmiechnął się, słysząc jej słowa.

                   - Żadnych koszmarów? - zapytał.

                   - Żadnych. - odpowiedziała tylko.

                   - A tak właściwie to, co takiego Ci się śniło? - kolejne pytanie. Przez chwilę nawet myślała, czy mu nie opowiedzieć. Wylać wszystkie swoje obawy, które gdzieś tam tliły się w jej głowie. Powiedzieć o Meg, o tym, że boi się, że ona kiedyś może się po raz kolejny pojawić w ich życiu, tak jak to miało miejsce niecałe dwa miesiące temu... o tym, jak bardzo się boi, że ją zostawi, że nie będzie taka jak być powinna... Ale te wszystkie obawy gasły, gdy tylko widziała uśmiechające się do niej prawie granatowe tęczówki. Gdy tylko, czuła jego dłoń, która trzymała w uścisku jej własną, taką drobną.  

                   - Nic ważnego. - odpowiedziała więc tylko. - Jakieś bzdury... nawet nie pamiętam dokładnie. - dodała. Przynajmniej niech on nie ma żadnych zmartwień.

                   - Aha. - powiedział, przyciągając ją mocniej do siebie. Musnął delikatnie swoimi wargami jej usta. Odwzajemniła pocałunek, splatają własny język z jego.

                   - Drapiesz. - zaśmiała się po chwili, odrywając wargi od jego ust. Dłonią nadal błądziła gdzieś w okolicach jego serca. Temperatura w pokoju wyraźnie wzrosła o kilka stopni.

                   - Aż tak bardzo Ci to przeszkadza? - zapytał, mrużąc swoje oczy i patrząc na nią trochę rozbawionym, a trochę jeszcze przymglonym wzrokiem.

                   - Wcale. - odpowiedziała, ponownie łącząc ich usta ze sobą. Czuła jego dłonie na swoich plecach. Palce przesuwające się pod jej koszulką, które wprawiały całe jej ciało w drżenie. - Ale chyba powinniśmy już wstać. Już jest... - zaczęła i spojrzała w stronę zegarka stojącego na komodzie. - Matko! - krzyknęła i zerwała się z łóżka, błyskawicznie wysuwając się z jego ramiona. - Już po dziesiątej. Rodzice już pewnie dawno na nogach, a my jeszcze w łóżku. Zrzuciła kołdrę na podłogę. - No już, wstawaj! - chciała być wyjątkowo stanowcza, ale miała wrażenie, że jego ta sytuacja bawi. Z resztą ona sama już zaczynała się śmiać.

                   - Ale po co? Mi tu jest całkiem dobrze. Co prawda wolałbym, żebyś była tu ze mną, no ale... - powiedział. - Jak się nie ma, co się lubi...

                   - Nie ma leżenie! Już i tak zaspaliśmy. - powiedziała.

                   - Kochanie, są Święta. Jestem pewny, że nikt nie wymaga od nas wstawania o siódmej rano. Przecież wiedzą, że byliśmy zmęczeni po podróży, do tego późno poszliśmy wczoraj spać. Spokojnie.

                   - Dobra, ty rób co chcesz, ale ja już wstaję. - powiedziała, podchodząc do komody i wyciągając z niej jakąś bieliznę i czerwoną sukienkę, w której nie chodziła już chyba ze trzy lata. Zawsze wydawała się jej zbyt krótka, zbyt wizytowa, zbyt jakaś tam, ale dzisiaj... czuła, że w taki dzień, jak dziś, tylko ten strój będzie odpowiedni. Odwróciła się jeszcze w stronę łóżka, uśmiechnęła się do Paddy’ego, który ponownie opatulił się szczelnie kołdrą, a następnie wyszła z sypialni i udała się w stronę łazienki. Wzięła szybko prysznic. Założyła ubranie. Później stanęła przed lustrem. Miała wrażenie, że cała promienieje, oczy jej błyszczały, do tego miała delikatne rumieńce na policzkach. I zdecydowanie nie była to zasługa gorącej wody. Umyła zęby, potem starannie rozczesała swoje długie jasne włosy, które następnie zaplotła w warkocz. Wyszła uśmiechnięta z łazienki na korytarz.

                   - Już wstałaś, kochanie? - mama wyłoniła się właśnie z sypialni Louisa, niosąc na rękach stos czystych ręczników.

                   - Wstałam. - odpowiedziała. - A ty już pewnie od rana na nogach, prawda? Mogłam nastawić budzik... Przynajmniej bym Ci pomogła, mamuś.

                   - Wszystko mam pod kontrolą, kochanie. Z resztą, wcale nie od aż takiego rana, dopiero po ósmej wstaliśmy z tatą. Louis też jeszcze śpi. A tatę wysłałam po ostatnie zakupy. Oczywiście, zawsze przecież się czegoś zapomni. Jeszcze nigdy przed Świętami nie udało mi się kupić wszystkiego. - zaśmiała się Edith. - A Paddy jeszcze śpi? - zapytała córki.

                   - Nie, w sumie to już nie. Narobiłam rabanu, jak zobaczyłam, która jest godzina i niestety się obudził.

                   -  No i po co, słoneczko? Mógł sobie jeszcze spokojnie pospać... No, ale nic. To ja pójdę zanieść tę ręczniki do łazienki na dole, a ty możesz wstawić wodę na kawę. Pewnie wszyscy będą  chcieli wypić do śniadanie.

                   - Jasne, mamuś. - odpowiedziała i obie udały się schodami na dół. Edith skręciła w jedną stronę do łazienki, a Joy w drugą do kuchni. W całym domu zabrzmiał głośny dźwięk dzwonka.

                   - Oho... - westchnęła Edith - To chyba ciotka Anne, lepiej pójdę otworzyć.

                   - Żeby nie było awantury, tak jak w zeszłym roku? - obie zaśmiały się na samo wspomnienie. Kobieta w średnim wieku  wyzywająca na wszystko i na wszystkich, że kazało jej przez pięć minut stać na mrozie. - To akurat było całkiem zabawne.

                   - Ale obudzi Louisa i Paddy’ego... Wolę żeby przynajmniej jeszcze przez godzinę w tym domu panowała cisza. - zaśmiała się Edith. Odłożyła ręczniki na komodę, a następnie przeszła przez korytarz otworzyła drzwi, wpuszczając gościa do środka. 

środa, 9 lipca 2014

Rozdział LXVIII

LXVIII

Siedzieli całą piątką przy stole, który wręcz uginał się od stojących na nim talerzy i półmisków pełnych smakowitych potraw. Atmosfera jednak nadal nie należała do najlżejszych. Nieustannie czuł na sobie spojrzenie stalowoszarych zimnych oczu, które śledziły każdy jego ruch. I zdecydowanie nie było to przyjemne uczucie. Żadne pochrząkiwanie czy karcące spojrzenia Joy i jej mamy nie potrafiły tego zmienić.

                   - Panie Kelly... - ponownie zaczął Thomas. - Może opowiedziałby pan nam coś o sobie? - zapytał, patrząc na Paddy’ego. Niby zwyczajnie pytanie, ale było zadane takim tonem, że miał ochotę zwyczajnie na to pytanie nie odpowiadać.

                   - A co chciałby Pan wiedzieć? - zapytał jednak uprzejmie, patrząc z uśmiechem w stronę jego żony, która wyraźnie była mu bardziej przychylna. Cały czas się uśmiechała. Dopytywała czy wszystko mu smakuje. Sprawiała, że czuł się tu, niemal jak we własnym domu.

                   - Jest pan muzykiem... i to dosyć znanym muzykiem. To chyba nie sprzyja stałym związkom.

                   - Moje rodzeństwo jakoś całkiem nieźle daje sobie radę. Większość z nich jest już dawno po ślubie i mają również dzieci. Nie przeczę, że to nie jest trudne... ale wcale nie awykonalne. - dodał. - Z resztą ja już nawet ostatnio nie występowałem tyle, co wcześniej. Nie oszukujmy się, pewne lata już minęły... teraz raczej to są bardziej kameralne występy... i jestem pewien, że da się to pogodzić z życiem rodzinnym.

                   - Ach tak... - odpowiedział Thomas, ale nie odezwał się nic więcej, wyraźnie zirytowany tym, że gość raczył nie zgodzić się z jego zdaniem.

                   - Może opowiesz trochę o swoim rodzeństwie, Patrick? Właściwie to znamy ich chyba tylko ze sceny, a jestem pewna, że to przemili ludzie. - Edith uśmiechnęła się do niego ciepło, łagodząc surowość wcześniejszej wypowiedzi męża. - Mam nadzieję, że kiedyś uda nam się ich poznać. - dodała.

                   - Mamo, proszę. - powiedziała surowo, ale i z uśmiechem Joy. Mama była zdecydowanie zbyt bezpośrednia, nawet jeżeli była przy tym taka urocza.

                   - Jestem pewien, że bardzo chętnie by państwa poznali. - odpowiedział z uśmiechem Paddy, patrząc na starszą kobietę. - Czy są przemiłymi ludźmi... to chyba nie mnie oceniać. Spędziliśmy ze sobą całe życie... Ale nie wyobrażam sobie, że miałoby ich nie być... jesteśmy ze sobą naprawdę bardzo blisko... tacy prawdziwi przyjaciele. Wiem, że zawsze mogę na nich liczyć, cokolwiek by się nie działo.

                   - To właśnie najważniejsze w rodzinie. Móc na sobie polegać. - odpowiedziała Edith. - Prawda, kochanie? - zwróciła się w stronę swojego męża. Przez chwilę udawał, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.

                   - Oczywiście, kochanie. - odpowiedział jednak, ale jego głos był jakiś suchy.

                   - No dobrze, moi drodzy, bardzo miło się siedzi, ale musicie już być zmęczeni. Jest już dobrze po jedenastej. Ja tu sobie spokojnie posprzątam i też się położę. - powiedziała z uśmiechem Edith.

                   - Pomogę Ci, mamuś. - odpowiedziała.

                   - Ale ja sobie dam radę kochanie... - zaczęła spokojnie.

                   - Mamuś... - Joy spojrzała na nią wymownie. Sprzątanie było tylko i wyłącznie pretekstem. Chciała pogadać z mamą, tak zwyczajnie. Chciała się dowiedzieć, co myśli o Paddym, czy go polubiła. No i przy okazji porozmawiać o tacie...

                   - No dobrze, skarbie. - uśmiechnęła się ciepło do córki. - To zaprowadź Patricka do pokoju, a ja już powoli zacznę wynosić naczynia do kuchni. - dodała, podnosząc się z miejsca.

                   - W porządku, zaraz przyjdę. - odpowiedziała i również podniosła się ze swojego krzesła, jednocześnie chwytając dłoń Paddy’ego i prowadząc go w stronę korytarza, a następnie schodami do góry, do jej pokoju. Otworzyła drzwi.

...

                   - Bardzo sympatyczny ten Twój Paddy. - usłyszała, gdy tylko kilkanaście minut później wkroczyła do przestronnej, jasnej kuchni.

                   - Tata chyba tak nie uważa. - dodała z lekkim przekąsem.

                   - Nie przejmuj się nim, skarbie. Po prostu musi się przyzwyczaić i na pewno mu przejdzie. Zawsze byłaś jego małą księżniczką, i chyba dopiero teraz zaczyna docierać do niego, że ta mała księżniczka już jest dorosła.

                   - Może... - powiedziała sceptycznie Joy, biorąc z rąk mamy talerz, i wycierając go w kraciastą ścierkę. Następnie odłożyła naczynie na blat. - Ale nie chcę żeby każda ich rozmowa kończyła się awanturą, a gdybyś dzisiaj nie weszła do salonu, to dokładnie tym by się ta urocza pogawędka skończyła. Nie lubię takie atmosfery, gdy siekierę można powiesić w powietrzu.

                   - Pogadam z nim, skarbie i jestem pewna, że już się to więcej nie powtórzy. - uśmiechnęła się do Joy, pokrzepiająco. - On się po prostu martwi o Ciebie...

                   - Ja wiem, ale nie musi być przy tym taki... - nie dokończyła, ale Edith zrobiła to za nią.

                   - Złośliwy? - bardziej chyba zapytała, niż stwierdziła.

                   - Tak. - odpowiedziała Jo.

                   - Daj mu kilka dni, po prostu. Jestem pewna, że przekona się do tego Twojego Patricka. To naprawdę bardzo miły młody człowiek. Może trochę... zdystansowany. No ale przy jego trybie życie, przy tej całej jego karierze i jej skutkach to chyba nic dziwnego. Najważniejsze jest to, że się kochacie. A wierz mi, widać to w każdym Waszym spojrzeniu. Aż miło patrzeć... - uśmiech mamy wyraźnie poprawił jej humor. Chociaż ona jedna nie była przeciwna. - Z resztą Louie też go polubił. - dodała, śmiejąc się pod nosem, Edith.

                   - No tak, prawie nie odstępował go na krok. - również się zaśmiała.

                   - Także, niczym się nie martw, kochanie. - dodała, Edith. - A teraz już zmykaj, bo mi tu zaraz zaśniesz na stojąco. - powiedziała ze śmiechem. - Ja już dam sobie radę. No już! - dodała, widząc, że Joy chce jeszcze coś wtrącić.

                   - Dobranoc mamuś. - powiedziała. Odłożyła ścierkę, którą nadal miała w dłoniach i wolnym krokiem wyszła z kuchni, ziewając przeciągle. To prawda, była zmęczona. Nie tylko dzisiejszą podróżą, była zmęczona całą tą atmosferą, która wyraźnie ciążyła wszystkim domownikom, była zmęczona dopiero, co zakończoną sesją. Weszła powoli po schodach na górę i skierowała się w stronę swojego pokoju. Otworzyła cicho drzwi i przekroczyła próg, równie bezszelestnie zamykając je za sobą. Paddy spał na sofie, oddychając równomierne. Uśmiechnęła się lekko na ten widok. Był taki spokojny, na jego policzkach widoczne były delikatnie rumieńce. Cicho przemierzyła pokój i z komody wyjęła swoją ulubioną piżamę w żabki. Zabrała ją ze sobą i swoje kroki skierowała w stronę łazienki. Przez chwilę przyglądała się bladej twarzy, która patrzyła na nią z lustra. Przemyła ją czystą, chłodną wodą. Od razu lepiej, pomyślała. Wzięła szybki prysznic, przebrała się w swoją piżamę umyła zęby, i wolnym krokiem wróciła do pokoju. Przez kilka minut przyglądała się jeszcze śpiącemu Paddy’emu, który pochrapywał cicho, a potem położyła się na swoim łóżku, opatuliła szczelnie kołdrą i niemal natychmiast, gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki, zasnęła.

...

Usłyszała dźwięk telefonu, który uporczywie wdzierał się do jej uszu. Spojrzała na zegarek, ale ten wskazywał dopiero szóstą rano. To była zdecydowanie zbyt wczesna pora na telefony. Mimo to, sięgnęła po aparat. Na wyświetlaczu zobaczyła kompletnie sobie nieznany numer. Przez chwilę miała ochotę zwyczajnie odrzucić połączenie, ale jednak odebrała, wciskając zieloną słuchawkę.

                   - Słucham? - powiedziała, nadal zaspanym głosem, w którym pobrzmiewała lekka chrypka.

                   - Odczep się od niego. - usłyszała tylko w słuchawce. Głos wyraźnie należał do kobiety. Wyjątkowo wkurzonej kobiety. Nic z tego nie rozumiała. Brała opcję jakiejś napalonej fanki, która jakimś cudem zdobyła jej numer telefonu i postanowiła zrobić jej głupi kawał. Szkoda tylko, że wybrała sobie taką wczesną porę, pomyślała.

                   - Nie rozumiem, od kogo mam się odczepić? - zapytała jednak, tylko. Nie miała ochoty na wdawanie się w niepotrzebne dyskusję. I bez nich miała wystarczająco dużo problemów. Nie chciała sama sobie tworzyć następnych.

                   - Czy ty naprawdę jesteś taka głupia? Myślisz, ze z Tobą zostanie? Skończysz dokładnie tak samo jak ja. - zimny i złośliwy głos mógł należeć tylko do jednej osoby.                                  

                   - Megan? - zapytała.

                   - A myślałaś, że kto? - zapytała osoba po drugiej stronie. - Daj sobie spokój, on i tak Cię oleje, prędzej czy później. Bez względu na to, ile razy będziesz go zapraszała na Święta. - śmiech Meg rozniósł się niemal echem po pokoju. - Wróci do Berlina. Wiesz o tym, prawda? 

                   - O co Ci chodzi? - zapytała, czując jak pod jej powiekami zbierają się łzy.

                   - Mnie? Kochanie, po prostu jest mi Cię żal. Pakujesz się w związek bez przyszłości. On i tak Cię zostawi, zobaczysz. - kolejna salwa śmiechu. - Dokładnie tak , jak ostatnio. Nie powstrzymasz go... Wróci do mnie. Zawsze wraca.

                   - Bo ty tak chcesz? - zapytała, próbując odeprzeć jej atak podobną złośliwością.

                   - Nie. Dlatego, że on nie wytrzyma z zakonnicą taką, jak ty. - zaśmiała się. - Zobaczysz, że do mnie wróci. I to już niedługo, skarbie. - dodała jeszcze i rozłączyła się.

                   - Nie! - krzyknęła tylko, a jej własny krzyk wyrwał ją ze snu. Usiadła gwałtownie na łóżku, oddychając ciężko. Po jej policzkach gęsto spływały łzy. Spojrzała w stronę okna. Nocne niebo co chwila przecinały błyskawice. Silny grzmot sprawił, że zadrżała. Panicznie bała się burzy.

                   - Coś się stało, Jo? - usłyszała zaspany głos Paddy’ego. Jej krzyk musiał go obudzić. Przecierał właśnie ręką oczy. Spojrzała w stronę zegarka. Było dopiero parę minut po trzeciej. Jeszcze jeden głęboki, drżący oddech.

                   - Po prostu miałam zły sen, i... i boję się burzy. - wychlipała, obejmując się wątłymi ramionami. O nic nie zapytał, po prostu wstał, podszedł do jej łóżka, usiadł obok niej, i przytulił mocno. Wtuliła się w niego, mocząc jego koszulkę swoimi łzami.

                   - No już, cichutko, kochanie. To tylko zły sen, nic więcej. - szeptał uspokajająco, głaszcząc ją przy tym po jej jasnych włosach. - Nie płacz, to tylko sen. - jego głos przynosił jej ukojenie. Po kilku minutach przestała szlochać, i tylko pojedyncze łzy spływały po jej zarumienionych policzkach. - Zostać z Tobą? - zapytał, cicho. Nie odpowiedziała, pokiwała tylko potakująco głową, jeszcze mocniej wtulając głowę w jego klatkę piersiową. Ułożył ją na boku na łóżku, a sam położył się za nią, nadal mocno trzymając ją w ramionach. Przykrył ich kołdrą. Czuł, jak jej oddech powoli się uspokaja, a jej serce wraca do normalnego rytmu.  Zasnął niedługo po niej, czując na twarzy dotyk jej jedwabistych włosów.